

Ja i mój pies mamy kilka żyć. On jest przybłędą, więc musiał
mieć kiedyś jakieś życie, jeszcze przed poznaniem mnie. Ja
żyję w kilku światach na raz i na granicy każdego. Co znaczy tylko tyle, że do końca
nie ma mnie nigdzie. Od zawsze interesowali mnie nomadzi, więc po serpentynie,
a jednak prawie w miejscu, bo wcale nie przemieszczam się wiele, staram się co
rusz, jak oni, znaleźć sobie jakieś miejsce, by spokojnie móc przeczekać noc. Często
zlewa się ona z pierwszym tchnieniem dnia i wtedy okazuje się, że czas tak mnie
chytrze obszedł, tak się ze mną umiał obejść, że nie pozwolił nawet na krótki
sen. To wszystko już się stało, mamy nowy dzień. Pajęczyna słońca łaskocze w
nos, policzki i zastygłe w prostopadłościach łokcie. Wychodzimy. Idziemy się
myć i witać. Jest nam tak wszystko jedno, jak wszystko wszystko. W tym tkwi
sekret urody i nasycenia, tuż przed śniadaniem. Choć nogi mamy ciężkie, a ślady
nasze ciągle nierówne i prowadzą raczej do punktu wyjścia. Myślami za to
jesteśmy dalej.
I tylko tyle.
Świetne.
OdpowiedzUsuńJak mi miło, że to czujesz!
OdpowiedzUsuń